Wpisz i kliknij enter

Trans, hałas, błędy, dysonanse – rozmowa z Patrykiem Cannonem

Patryk Cannon opowiada o albumie „Family Movies Waves And Friends”, noise rocku, komputerach i polskich wydawnictwach.

Emilia Stachowska: Ponoć wcześniej, na początku twojej przygody z muzyką, grałeś noise rocka. Jak to było?

Patryk Cannon: Tak, zaczynałem od gitary w punkowych zespołach. Najbardziej znanym zespołem była La Aferra, z którą nagrałem płytę pt. „Miłość”. Graliśmy ciężkiego, gitarowego walca. Bardzo wolno i bardzo głośno. W zasadzie, nie było za dużo zespołów w Polsce, które grały właśnie w taki sposób. To był dla mnie bardzo dobry i bardzo miły czas – taki moment, kiedy to dostałem kopa do robienia muzyki. Niestety, krótko po wydaniu płyty zespół się rozpadł i trzeba było szukać czegoś nowego. Później był projekt Noisesession – tutaj graliśmy już bardziej do przodu. Z tamtego okresu zachowała się jedna demówka, na której umieściliśmy trzy kawałki. Życie jednak szybko wrzuciło nas na różne tory i każdy poszedł w swoją stronę. Mówiąc zaś o mnie jako słuchaczu, moje początki to zamiłowanie do Sonic Youth i wyznaczonym przez nich kierunkiem podążam do dziś w doborze dźwięków oraz płyt, których słucham. Prosto, repetytywnie, transowo.

W elektronice też szukasz takich rozwiązań?

Tak, chociaż na początku dużo błądziłem. To znaczy wtedy, kiedy zostałem sam w małej miejscowości bez perspektyw na nowy zespół. Pomyślałem wówczas, że spróbuję robić coś samemu na komputerze. Nie było to proste – nie tylko dlatego, że musiałem nauczyć się wiele o zupełnie nowych instrumentach, ale przede wszystkim trudno było mi przestawić się na granie z komputera samemu. To było bardziej programowanie niż granie. Trochę trwało, zanim w głowie przestawiłem się na elektronikę. Moje pierwsze EP-ki to muzyka komputerowa i myślę, że zdecydowanie to słychać. Dzisiaj gram zupełnie inaczej. No właśnie – gram, a nie programuję. Bardziej lecę, co zresztą daje dużo frajdy i pozwala odpłynąć. Zanurzyć się w dźwiękach. W muzyce nadal najbardziej pociąga mnie trans i hałas, błędy, dysonanse, więc zmieniły się tylko środki – emocje pozostały te same.

Wspominasz, że wszystkiego uczyłeś się sam, twoja córka uczy się natomiast w szkole muzycznej. Który wariant uznajesz za lepszy? Co przynosi lepsze efekty: sformalizowana nauka, czy bycie samoukiem?

Nie wiem, nie mam na to jednej recepty. Zazdroszczę mojej córce umiejętności, ale z drugiej strony, już widzę po niej, że ona raczej nie pójdzie w moje ślady. Nie wiem, czy robiłbym to, co robię, jeśli zostałbym przemielony przez system edukacji. To jest droga przez kierat. Dla dziecka jest to mega wysiłek, który oczywiście procentuje, ale odsetek muzyków po szkołach muzycznych, którzy robią muzykę niezależną, nie jest zbyt duży. Na pewno dzisiaj jako dorosły facet chętnie podpatruję córkę i chciałbym zapisać się na jakieś zajęcia z fortepianu. Niestety, brakuje mi czasu. Obsługa życia pochłania większość… życia. Każdy musi poczuć, co go kręci. To jest chyba jedyna rada.

Kiedy poczułeś, że zaczyna kręcić cię elektronika? Czego wtedy słuchałeś?

Zawsze słuchałem różnej muzyki, ale jednak głównie były to gitary. Z czasem zaczęło się to we mnie wypalać. Poczułem, że ta muzyka się kończy, że nie mogę znaleźć w niej nic nowego. Takim najmocniejszym momentem, którego nigdy nie zapomnę, był koncert Radiohead przed którymi grali Moderat w Poznaniu. Spijaliśmy piwka, czekając na gwiazdę, a w tle grał Moderat. Pamiętam, że do pewnego momentu w ogóle mnie to granie nie brało, aż postanowiliśmy zmienić miejsce i przejść na środek. Wtedy przeszyła mnie żyleta z głośników. To była namacalna fala dźwięku. Zostałem tam i słuchałem tego do końca. Potem przypomniało mi się, że kolega przegrał mi ich płytę kilka miesięcy wcześniej, a ja jeszcze nawet nie przesłuchałem. Nie pamiętam, który to był rok. 2006? Nie jestem za dobry w wymienianiu zespołów, a szczególnie z tamtego okresu. Tak naprawdę, słuchałem wówczas dużo muzyki, często nie wiedząc do końca, czego właściwie słucham. Powoli wchodziły wszystkie streamingowe portale, mp3 na CDR-ach było przegrywane tonami, co według mnie bardzo uśpiło czujność i spowodowało, że przestaliśmy słuchać muzyki z należytą uwagą. Przynajmniej ja tak mam, muszę mieć płytę w ręce żeby wiedzieć czego słucham.

A jak oceniłbyś kondycję współczesnej elektroniki? Co, na przykład, zwraca twoją uwagę, jeśli mowa o rodzimej scenie?

Mega jaram się tym, co dzieje się w Polsce, ale nie tylko w elektronice, a w ogóle w muzyce. Wydawnictwa takie jak Instant Classic, Transatlantyk, Latarnia, Recognition, Dym, Astigmatic Records i wiele innych, których teraz nie potrafię sobie przypomnieć, rozwalają totalnie system! Dawno nie słuchałem tyle polskiej muzyki. Uważam, że druga dekada XXI wieku to wyjątkowo dobre czasy dla muzyki. Często siedzę na Bandcampie i słucham nowych zespołów i chyba najbardziej żałuję, że nie mam czasu wracać do tych samych płyt. Chociaż z drugiej strony – lubię miesiącami słuchać w kółko dwóch, trzech albumów.

Właśnie, wytwórnie. Ponoć „Family Music Waves and Friends” rozesłane było do różnych wytwórni. Co zadecydowało o ostatecznym wydawcy?

Maciej najbardziej entuzjastycznie zareagował na ten materiał, chyba tylko on był tak naprawdę tym zainteresowany. Były jeszcze jakieś maile i pytania, ale nic z tego nie wyszło. Padło więc na FASRAT. Nie jest łatwo znaleźć wydawce, wie o tym każdy, kto kiedyś próbował znaleźć. Dla mnie to była radość, że bliżej mi nieznany gość chce wydać tą płytę.

Długo pracowałeś nad tym materiałem? Jakie założenia przyjąłeś, rozpoczynając prace?

Jakieś dwa lata. Po EP-ce „Momenty” poczułem, że to już czas i dobrze byłoby to rozwinąć. Jedyne założenia były takie, żeby się nie śpieszyć. Pracować tak długo, aż nie uznam materiału za skończony.

Mówisz, że muzyka na najnowszym wydawnictwie jest niejednorodna. Możesz rozwinąć tę myśl?

Chciałem, żeby płyta była z jednej strony spójna, z drugiej zaś – żeby opowiadała różne historie. „FMW&F” to krótka opowieść o mojej rodzinie, filmach, muzyce, przyjaciołach. Subiektywna historia mojego małego świata. Świetna okładka, którą zrobił Sławek Czajkowski aka Zbiok, bardzo dobrze to oddaje. W zasadzie, to jakby nasz salon przepełniony gośćmi. Dużo radości, ale też nostalgii i czasem smutku. Jak w życiu. Taka płyta raczej do słuchania niż tańczenia.

Zostańmy na moment przy tej nostalgii. Opowiedz o tym, z jakimi obrazami związana jest ta muzyka – jakie historie utrwala?

Tam jest nasz ogród, dom, ulubiony film „Blade Runner”. Wszystkie muzyczne inspiracje, które mnie zaprowadziły do tego momentu. Starałem się utworom nadawać nazwy, przypominające mi o ważnych dla mnie momentach. Często, kiedy słucham muzyki, przywołuje ona różne wspomnienia lub skojarzenia. Myślę, że muzyka musi nieść ze sobą przekaz, musi o czymś opowiadać. Nie może być bierna, nie może być o niczym, o butach, czy o wódce. Musi zarażać i prowokować do myślenia. Sam nie potrafię pisać tekstów, dlatego posługuję się czyimś głosem, czyjąś myślą. Wklejam na płytach sample z filmów lub cytaty z wywiadów. W ogóle chyba czym człowiek jest starszy, tym bardziej zaczyna zwalniać, ma więcej wspomnień. Ma większe doświadczenie i dystans do siebie, do świata. Zaczynasz się zastanawiać, czy dobrze to wszystko rozegrałeś. Trochę chciałem mieć czas dla siebie na tej płycie, nie śpieszyć się. Płynąć tak, jak mi pasuje i tak, jak potrafię. Chciałem zrobić soundtrack do tego, jak budujemy nasz ogród. Mamy piękny ogród, który zbudowałem wraz z żoną.

Soundtrack do ogrodu – można więc powiedzieć, że ta muzyka jest w jakiś sposób związana z naturą? Jest ona w tym sensie organiczna?

Muzyka, którą teraz gram, jest bardzo organiczna. W zasadzie bez jakiejś zamkniętej formy. Często w osiemdziesięciu procentach improwizowana. Od wydania płyty „FMW&F” minęło już trochę czasu, mam trochę więcej analogowego sprzętu i faktycznie – rzeczy, które teraz robię, są bardziej żywe. Sposób, w jaki gram, może przypominać operacje na żywym organizmie. Coraz bardziej interesuje mnie ambient. Coraz częściej wracam do muzyki noise’owej, gitarowej. Chyba można powiedzieć, że zatoczyłem koło. Otarłem się o scenę klubową, która dała mi mega dużo mocy i nowych inspiracji – dzisiaj jednak chcę tworzyć muzykę do słuchania, do myślenia, niekoniecznie do tańczenia. Dzięki analogom elektronika jest żywa, przy dobrym nagłośnieniu czuć jej teksturę, słychać warstwy. To jest niesamowite. Często jest mi żal, że nie mogę tego pokazać wszystkim moim znajomym. Niestety, sporo osób nie słucha muzyki w należyty sposób. Nie chodzi o to, żeby popadać w jakieś audiofilstwo – w sumie, nie lubię tego typu postawy i myślę, że bardziej skupia się ona na sprzęcie niż na muzyce. Mimo wszystko, elektroniki trzeba słuchać w skupieniu i przy odpowiednim natężeniu dźwięku. Powietrze musi wibrować. Głośnik musi stać się instrumentem.

Jakich albumów ostatnio słuchasz w skupieniu? Jakim artystom poświęcasz swoją uwagę? Jakim trendom się przeglądasz?

Tim’a Hecker’a, Steva Reicha, Terrego Rilleya, Synów, Four Teta, Jamesa Holdena, Wacława Zimpela, Satiego, Szun Waves. The Necks. Podglądam na Bandcampie Bartka Chacińskiego i klikam, co on tam klika. Chyba coraz więcej u mnie szumów i ambientu, ale ciągle wszystko kręci się na jednej strunie, jak w Sonic Youth przed laty. [uśmiech] A! Słucham jeszcze wielu Japończyków z lat 80., których nazwisk nigdy nie mogę zapamiętać…

Pracujesz obecnie nad czymś nowym?

Tak, pracuję nad kolejną płytą i szlifuję materiał na najbliższe koncerty. Płyta – nie pytaj kiedy, co i jak, bo sam nie wiem. Podobnie, jak w przypadku pierwszej – jak będzie, to będzie. Bez pośpiechu. Powolutku.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy