Wpisz i kliknij enter

Lamb zagrali w klubie Eter – nasza relacja

Wrocławski koncert kończył mini trasę zespołu Lamb po Polsce. Przeczytałem kilka niezwykle pozytywnych relacji z występów zespołu w Warszawie i Krakowie, i aż mi ślinka pociekła. Muzyczny głód, wzbudzony przez Brytyjczyków, został na szczęście zaspokojony w 100%.

Trochę kazali na siebie czekać, zanim wyszli na scenę, ale kiedy już się na niej zjawili, rozpętało się istne szaleństwo. Zjawiskowa Lou Rhodes, ubrana w zmysłowy czarny strój, niczym nimfa oczarowała wszystkich, którzy przybyli do klubu Eter. Od lekko zdystansowanej, ale uśmiechniętej wokalistki, biło jakieś specyficzne ciepło. Była tego wieczoru ostoją spokoju i ukoiła chyba najbardziej skołatane serca. Jeden dziennikarz muzyczny napisał w recenzji płyty „5” „Głos Lou Rhodes krąży nad gęstą masą ponurego akompaniamentu niczym biała gołębica nad apokaliptycznym krajobrazem..” Słuchając jej na żywo, to wrażenie jest wręcz namacalne. W zupełnej opozycji do Lou znaleźli się pozostali członkowie formacji. Andy Barlow to istny wulkan energii! Nie dość, że biegał jak rozszalały między instrumentami elektronicznymi, perkusją i bębnem, to jeszcze starczyło mu sił na ciągłe zachęcanie ludzi do jeszcze większej zabawy. Wystarczyło, że podniósł rękę do góry, spojrzał w tłum, krzyknął coś do mikrofonu, a ludzie wpadali w euforię. Często zagadywał publikę, i widać było, że naprawdę dobrze się bawi. Można było odnieść wrażenie, że to jeden z pierwszych koncertów w jego życiu. Uwagę przyciągał, także, obsługujący elektroniczny kontrabas – John Torn. Brodaty jegomość, również wyśmienicie czuł się w roli „podjudzacza tłumu”. Unosił często swój instrument, niczym potężny miecz, dając znak, że za chwilę ruszy do dalszej walki, i oczekuje, że się do niego przyłączymy.

Oczywiście największy entuzjazm wrocławskiej publiczności wzbudziły dwa utwory. Mowa o „Gabriel” i wykonanym na bis „What’s Sound”. Urozmaicone o żywą perkusję kompozycje, sporo zyskały. Brzmiały jeszcze potężniej i jeszcze piekniej. Żebyście tylko widzieli i słyszeli, jakie brawa się wtedy rozlegały. Sam zespół był lekko zszokowany i nie wiedział, czy grać kolejny song, czy jeszcze chwilę poczekać. Inne mocne punkty wieczoru to napędzane przez gitarę „Bulit a Fire”, plemienne i niesamowicie rozbudowane „Trans Fatty Acid” oraz bujające, soulowe „Existential Itch”. Wrażenie zrobiło też na mnie akustyczne, pełne zadumy wykonanie „Rounds”. Jestem pewien, że gdy Andrew powiedział na koniec koncertu, że to, co się przed chwilą wydarzyło było niesamowite, nie chciał tylko pogłaskać nas po głowach. On tak naprawdę myślał. Acha, grały jeszcze dwa suporty…zaraz, zaraz…jak oni się nazywali?







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy