Wpisz i kliknij enter

Damon Albarn, Tony Allen, Paul Simonon, Simon Tong – The Good, The Bad & the Queen

Uwielbiam takie projekty! Garstka artystów, czasem pochodząca z oddalonych od siebie stylistycznie zespołów, spotyka się, aby stworzyć jeden album studyjny i po imprezie wieńczącej zakończone tournee wrócić do swych rodzimych formacji. Dzięki temu nie jesteśmy świadkami odcinania kuponów od dobrego, niczym nieskażonego debiutu przez nagrywanie jakiegoś gniota (lub, co najwyżej, podejrzanie przeciętnej płyty). Przykłady? Świetny Indian Summer z 1971 roku będący wspaniałą odtrutką na powoli zjadający swój ogon rock progresywny, Temple of the Dog – hołd grunge’owego środowiska złożony zmarłemu z przedawkowania heroiny przyjacielowi, czy też rodzimy Lenny Valentino obwołany jednym z ważniejszych wydarzeń na polskiej scenie muzycznej ostatnich lat. Jednak, gdy zamiast satysfakcji zrodzonej z artystycznego sukcesu muzycznej Jętki pojawia się myśl o jego kontynuacji, to istnieje duże prawdopodobieństwo, iż magia jednostrzałowego projektu pryśnie zamieniając się w wodę na młyn kont bankowych wytwórni płytowej oraz zgrzyt fanowskich zębów. Zadziała machina marketingowa, nazwiska artystów. Oczywiście nie jest to żelazna reguła. Druga płyta The Raconteurs, fenomenalna rockowa petarda – kopie mocniej od pierwszej. Blackfield z kolei lepiej zapisałby się w mojej świadomości, gdyby spółka Wilson-Geffen odpuściła sobie dalsze dłubanie w pop-rockowych piosenkach. Jednym z takich projektów jest właśnie ‘The Good, The Bad & The Queen’ promowany nazwiskami czterech muzycznych indywidualistów pochodzących z różnych biegunów muzycznego świata.

Znacznym uproszczeniem byłoby wpisywanie tej płyty w rockową alternatywę. Doklejanie łatki ‘folk-rock’ też sprawy nie rozwiązuje (powiedziałbym nawet, że ją tylko komplikuje). Grupa po przeszło rocznej pracy w studiu uzyskała na tyle trudne do zdefiniowania, frapujące brzmienie, obfite w piękne melancholijne melodie, iż większość zespołów tworzących muzykę niezależną zapewne zaprzedałaby duszę diabłu, aby mieć taki krążek na swoim koncie. Damon Albarn, spiritus movens Blur oraz Gorillaz – pełniący rolę głównego kompozytora, nie stworzyłby zapewne tak mocnego albumu, gdyby nie wkład własny pozostałych muzyków.

Fotografia, na której sekundy dzielą młodego mężczyznę od eksplozji punkową złością skumulowaną w niszczonym na scenie instrumencie, jest jednym z symboli przemian, jakie nastąpiły w muzyce późnych lat siedemdziesiątych. Do ludzi, którzy mieli swój udział w obalaniu rockowych stereotypów należał między innym basista The Clash, bohater wspomnianego zdjęcia. Po rozwiązaniu grupy próbował swych sił przewodząc własnej kapeli, po czym z powodzeniem zajął się malowaniem obrazów oraz projektowaniem okładek. Z powrotem na muzyczne tory sprowadził go właśnie Albarn, kompletujący dream team potrzebny do urzeczywistnienia jego wizji. I choć mogłoby się to wydawać dość ryzykownym posunięciem, to już pierwsze dźwięki akustycznego basu, jakie usłyszałem, przekonały mnie, iż z punkowej szajby została w nim głównie kipiąca sceniczna charyzma, a z wiekiem przybyło mu wrażliwości muzycznej. Za fundamentalny dla muzyki XXI wieku instrument odpowiada długoletni współpracownik Damona, który do pierwszej ligi wybił się grając z The Verve. Skromny sideman mądrze dzielący się muzyczną przestrzenią z pozostałymi członkami zespołu potrafiący wyraźnie zaznaczyć swoją obecność, czy to chwytliwą progresją akordów, czy też mądrze użytą kombinacją gitarowych efektów. Oszczędny styl gry obu panów kierujących się myślą, iż w paru nutach można wyrazić więcej emocji, niż w ich zbędnej gęstwinie, co jest według mnie nadrzędną wartością cechującą dobrego muzyka, stał się wspaniałym kontrapunktem dla dopełniającego składu bębniarza, który będąc współtwórcą afrobeatu – koktajlu jazzu, funku i pomysłów melodyczno-rytmicznych zaczerpniętych od plemion Czarnego Lądu – wraz z Nigeryjczykiem Fela Kuti przyczynił się do wzrostu fascynacji muzyków dźwiękami Afryki, otwierając tym samym drogę do sukcesu takim artystom jak Peter Gabriel, czy Paul Simon. Snuta przez niego sieć perkusyjnych ghost notes dopełniających główny rytm stała się jednym z atrybutów wyróżniających tę płytę na tle europejskiej muzyki alternatywnej.

Tym samym Paul Simonon, Simon Tong oraz Tony Allen pod wodzą człowieka britpopowego renesansu stworzyli zespół, o którego sile nie świadczyła moc używanych wzmacniaczy czy też popisowe partie solowe, lecz przejrzystość strumienia dźwięku, z którego słuchacz może dowolnie wyławiać poszczególne partie instrumentów niezagłuszane niczyim ego. Nagrany materiał dodatkowo przepuszczony przez głowę Danger Mouse’a, pełniącego rolę piątego Beatlesa, uzyskał szlif momentami nadający utworom błysk nieoczekiwanej przebojowości.

Rozpościerając nad muzyką mglistą atmosferę siedemnastowiecznego Londynu czasem jedynie w paru zdaniach, działających niczym zapalnik dla wyobraźni, melancholijny śpiew oprowadzi nas po zakątkach zatopionego w mroku miasta, by zaraz skomentować wydarzenia z ostatniego pięćdziesięciolecia malując słowami szary obraz brytyjskiego socjalizmu oraz żołnierzy niepewnych jutra. Ujrzymy dzięki temu Wielką Brytanię oraz jej Kapitol dalekie od pocztówkowego wizerunku. I choć antywojenne przesłanie zdaje się być tematem dominującym, to jednak przeplata się ono momentami z pozoru błahymi historiami – problematyką zagubienia człowieka w świecie coraz to nowszych technologii, czy też opowieścią o siedmiotonowym wielorybie, który niegdyś wpłynął do Tamizy.

Zamykające płytę requiem, w którym rozdzierająca gitarowa solówka wije się przez zatracający się coraz bardziej w dźwiękowym pandemonium zespół, niesie nadzieję na lepsze jutro w świecie wolnym od dziejowych tragedii, jakie przez stulecia nawiedzały stolicę, której, wedle legend, zgubę miały przynieść opuszczające Tower of London kruki. Być może zobojętnienie ludzi na kolejne nieszczęścia sprawiło, iż upadek Imperium nie został przez nich w ogóle zauważony? Pękająca w finale ściana dźwięku pozostawi nas w zadumie nad kondycją ludzkich poczynań na przestrzeni wieków, ich konsekwencjami oraz lichym pocieszeniem, iż niezależnie od tego, co jeszcze przytrafi się podopiecznym świętego Jerzego Słońce i tak wzejdzie nad horyzont. Świecąc jednako – zarówno dla szarego społeczeństwa, zbrodniarzy, jak i samej Królowej.

Parlophone/Honest Jons 22.01.2007

5/5







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
maciej_misiaszek
maciej_misiaszek
13 lat temu

nie przysłuchiwałem się tej płycie, traktując ją raczej jako side-projekt albarna ( z naciskiem na side:P), ale otworzyłeś mi oczy usuwając widmo typowego pobocznego projektu, który musi zaliczyć każdy liczący sie frontman sceny alternative ;)|:PP

Polecamy