Klubowe killery.
To już ponad dwadzieścia lat, od kiedy Haito Göpfrich, bawiąc się podczas słynnych Spex-Parties w klubie Das Shiff, położonym tuż nad Jeziorem Bodeńskim w niemieckim Konstanz, zachwycił się house`owymi setami, granymi przez Hansa Nieswandta, Dirka Scheuringa czy Erica D. Clarka. W tym czasie, sam zdążył stanąć za deckami, zagrał w najważniejszych klubach na południu swej ojczyzny (choćby M1 i Unnbekannte w Stuttgarcie) i przeprowadził się do Berlina, aby wziąć udział w kolejnych edycjach Love Parade i zostać rezydentem w Tresorze, Marii czy Casino. Niejako po drodze zaczął produkować własną muzykę, którą wydawały mniej lub bardziej znane wytwórnie w rodzaju Haikai, Spagat czy Boxer. I właśnie szefowie tej ostatniej, zaproponowali mu podsumowanie dwóch dekad działalności na klubowej scenie, wydaniem debiutanckiego albumu.
Ponieważ Göpfrich zaczynał od house`u, nie inaczej dzieje się na „Fiat Lux”. Otwierający album „I Ro Love” to klubowy killer o funkowym groovie, wpisujący brzęczącą partię gitary w przyjaźnie kumkające klawisze, podszyte dubowymi efektami. Mocniejszy podkład rytmiczny pojawia się natomiast w następnym utworze. „Pusher”, pulsujący w hard-house`owym metrum, przynosi egzotyczne dźwięki tureckiego etno. Być może przez to, kojarzy się z produkcjami Onura Özera, choć ma znacznie bardziej rozbudowany aranż niż minimalowe nagrania szefa Vakantu.
„E-Love” i „Green Lights” to wysmakowany tech-house, jakiego nie powstydziłby się sam Steve Bug. W pierwszej z kompozycji, oryginalny klimat tworzy partia latynoskiego piano, wpisana w przestrzenne smugi o ambientowym sznycie, a w drugiej – wywiedzione z cosmic disco sążniste pasaże oldskulowych klawiszy, podbite miarowo pobrzękującym basem.
Najbardziej zaskakującym nagraniem z „Fiat Lux”, jest dzielący album na połowę „Drugpeople”. To brudny electro-funk rodem z detroitowego getta, rozpisany zgodnie z regułami gatunku na zwulgaryzowaną komputerowymi przesterami wokalizę i wsparty mechanicznym bitem złowrogo warczący bas.
Druga część krążka jest dedykowana w głównej mierze klasycznemu techno. Już „Disconnected” rozpędza cały ten fragment „Fiat Lux” galopującym rytmem, na który nakładają się wywiedzione z połowy lat 90. charakterystyczne brzmienia trance`owych syntezatorów. We „Freedub” mroczną atmosferę tworzy nerwowy bas i zaskakujące wejścia dramatycznych smyczków – takie nagranie mogłoby być fragmentem soundtracku jakiegoś filmu, wykorzystującego muzykę klubową do budowania napięcia, jak to było choćby w pamiętnym „Biegnij, Lola, biegnij”. Kulminacją tych brzmień okazuje się wpisana w formułę deep-techno kompozycja „Mummy”. Tutaj Göpfrich daje upust swej fascynacji minimalem, osadzając pohukujący loop na skorodowanym tle o basicchannelowym sznycie.
Odpoczynkiem od tych mocnych rytmów jawią się dwa utwory flirtujące z synth-popem. Pierwszy z nich, „Komm Mal Klar” przywołuje wspomnienie, co bardziej popowych produkcji Neue Deutsche Welle w rodzaju Rheingolda czy ZaZy, uwodząc melodyjną partią klawiszy zasłyszanych u Jean-Michel Jarre`a, a drugi, „Non Plus Ultra”, sięga do schedy po epickim disco sprzed ćwierć wieku, łącząc delikatne brzmienia akustycznej gitary z syntetyczną harfą na miarowo dudniącym podkładzie.
Całość znów zamyka house – w typowo wokalnym wydaniu, zaśpiewany przez Erica D. Clarka, którego euforyczną wokalizę w stylu Roberta Owensa, uzupełniają dyskretnie wprowadzone dźwięki piano i dęciaków („The Need To Belive”).
„Fiat Lux” nie poraża nowatorstwem, ale przecież nie zawsze trzeba odkrywać Amerykę. To zgrabnie zrobiony album, pokazujący bogactwo odmian klubowej muzyki, pomysłowo flirtujący z klasyką i nowoczesnymi trendami gatunku, a co najważniejsze – śmiało prezentujący talent swego autora do realizowania klubowych killerów.
Boxer 2009
ha…przekierowalo mnie na starego nika,do ktorego haslo rozni sie tylko cyferka,ktore najwidoczniej pomylilem…
slabizna..po namietnym romansie z powaznie brzmiacym amerykanskim/detroit deep housem takich rzeczy nie sposob odebrac inaczej niz jako dziecinade..a przyrownanie wokalizy z ostatniego numeru do stylu roberta owensa odbieram jako pojazd,prysznicowe podspiewki podczas przedimprezowej toalety vs skala i moc glosu owensa…no kaman..