Wpisz i kliknij enter

Analogowa rzeczywistość – rozmowa z Mikołajem Bugajakiem

[wide][/wide]

O sopockich łabędziach i przelatujących samolotach – rozmowa z Mikołajem Bugajakiem

SEBASTIAN GABRYEL: Parę tygodni temu ukazało się Twoje najnowsze wydawnictwo, na którym po raz pierwszy podpisujesz się z imienia i nazwiska. Moje pytanie nasuwa się samo, gdzie podział się Noon i czy kiedykolwiek wróci? Czy „Strange Sounds and Inconceivable Deeds” otwiera całkiem nowy rozdział w Twojej twórczości, w którym nie ma już miejsca dla dźwięków jakie produkował Noon?

MIKOŁAJ BUGAJAK: Jak sam zauważyłeś Noon to pseudonim, którym podpisywałem swoje produkcje. Moja ostatnia EP została w całości skomponowana, do jej stworzenia nie wykorzystałem żadnego urządzenia w rodzaju sekwencera czy samplera. Jeśli tylko wrócę do produkcji, będę korzystał z pseudonimu. Myślę, że jest to mniejsza rewolucja niż można wywnioskować z reakcji odbiorców. Chciałem uczciwie podejść do rzeczy.

Dźwięki zawarte na „Strange Sounds and Inconceivable Deeds” są dla mnie dużym zaskoczeniem. Gdzieniegdzie słyszę pierwiastki „Pewnych Sekwencji”, ale na dobrą sprawę jest to diametralnie odmienny sound od reszty Twojej dyskografii. Podczas słuchania nowego materiału, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Ty go nagrałeś po prostu dla siebie. Skąd ten minimalizm? Bo o ile przyzwyczaiłeś odbiorcę do wypuszczania krótkich krążków, o tyle tak ascetycznych kompozycji nie sposób uświadczyć na żadnej z Twoich płyt…

Ten materiał jest dla mnie punktem zero. Kiedy skończyłem pracę nad „Pewne sekwencje”, zrobiłem sobie przerwę od muzyki na trzy, cztery lata. W tym okresie nie zajmowałem się w ogóle tworzeniem, natomiast dużo pracowałem nad brzmieniem i sporo czasu poświęciłem na myślenie o muzyce, o dźwięku. Efekt tego skupienia i odpoczynku słychać na płycie. Jeśli będę wracał do sampli, to na pewno bogatszy o doświadczenia zdobyte podczas pracy nad ostatnią EP. Pamiętam, że duże wrażenie zrobił kiedyś na mnie krótki reportaż o Arvo Part, który umie zagrać 3 – 4 nuty po sobie, ale nadać im wielką głębię. Doszedłem do wniosku, że wynika to z olbrzymiej umiejętności obserwacji świata i naładowania się przemyśleniami i przeżyciami. Reasumując, interesuje mnie każda możliwość tworzenia muzyki, którą jestem w stanie przyswoić. Cały czas chce robić coś nowego.

Jesteś zwolennikiem zasady, że w muzyce, szczególnie w tej nie do końca przystępnej, co za dużo to rzeczywiście nie zdrowo?

Artysta jest rozliczany za jakość. Nie można zrobić 30 utworów w dwa miesiące i liczyć, że będą wartościowe. Nie jest specjalnie trudno zrobić dużo muzyki. Trudno jest zrobić muzykę, do której ludzie chcą wracać i chcą ją wciąż kupować, tak ja ma to miejsce w przypadku moich starych płyt. Technologia sprawiła, że tworzenie wydaje się proste i łatwe, natomiast sztuka nie ma bezpośredniego przełożenia na żadną inną dziedzinę, jest tajemnicą i trzeba umieć z nią obcować. Tego nie ułatwi żadna technologia.

W przeciwieństwie do poprzednich krążków, które kojarzyły się raczej z samplingiem niż żywym graniem, „Strange Sounds and Inconceivable Deeds” to przede wszystkim instrumenty – fortepian, klarnet, kontrabas… Jak wspominasz pracę nad płytą?

Kieruję się zasadą wyniesioną pośrednio z „Gwiezdnych Wojen” – „nie ma prób”. Wymyśliłem, że nagram akustyczną płytę i po prostu to zrobiłem. Nie było żadnego okresu szlifowania umiejętności kompozycji i nagrywania instrumentów. W lipcu powstał pomysł i szkice, w sierpniu nagrania, a we wrześniu miks i master. Teoretycznie, ze wszystkim miałem wcześniej trochę do czynienia, ale tak naprawdę wszystko robiłem po raz pierwszy w życiu. Wspominam przede wszystkim problemy z miejscami gdzie nagrywałem. W teatrze, w czasie nagrań odbywało się kucie ścian, w mieszkaniu słychać było windę, w małym studiu gdzie rejestrowałem kontrabas co chwilę przelatywał samolot, a kiedy nagrywałem perkusję, ktoś za ścianą akurat rozmontowywał młotkiem lodówkę. Z muzykami pracowało się super, głównie ze względu na to, że moje pomysły i sugestie przeważnie nie miały dużo wspólnego z tym czego sami się uczyli. Założyłem, żeby grali bez metronomu. Niektórych pasaży nie byli w stanie odegrać, niektóre rozwiązania zostały określone mianem „azjatyckich”. Nie wiem czy to dobrze, czy źle. (śmiech) Reasumując, miałem dużą frajdę nagrywając muzyków, podobnych wrażeń dostarczało mi kiedyś szukanie brzmień na płytach winylowych.

Gdy opowiadasz o incydentach w teatrze, przypomina się niemiecki projekt Einsturzende Neubauten, który bazował na dźwiękach otoczenia, wiesz, spadająca butelka czy stukanie w ścianę – jeden wielki eksperyment. Ciekaw jestem, jaki będzie Twój kolejny ruch jako muzyka eksperymentalnego.

Jestem konserwatywnym eksperymentatorem. (śmiech) Sam fakt łączenia się dźwięków w harmonie czytelne dla ludzkiego ucha jest dla mnie wystarczająco fascynujący. Uderzanie w rury czy w cokolwiek innego, w poszukiwaniu nowych rozwiązań może i miało posmak nowatorstwa kilkadziesiąt lat temu, ale mimo wszystko kojarzy mi się z pretensjonalnym podejściem do sztuki. Chcę teraz zrobić coś bardzo komercyjnego, to będzie naprawdę awangardowe.

O ile pierwsza część tytułu „SSaID”jest bardzo czytelna, o tyle druga brzmi nieco tajemniczo, nie mniej zresztą jak poligrafia „Dziwnych Dźwiękow i Niepojętych Czynów”. Co zatem kryje się za tytułem i do cholery, co jest na przodzie okładki? (śmiech)

Ten tytuł istnieje od lat. Kiedyś bardzo interesowałem się religiami wschodu, szczególnie Tao i Zen. Największe wrażenie zrobił na mnie japoński mnich Zen, bodajże Bankei, twórca szkoły „dziwnych słów i niepojętych czynów”. Polegała ona na tym, że absurdalnymi zdaniami, bądź słowami i irracjonalnym zachowaniem starał się rozbić logiczny umysł swoich uczniów. Zafascynowało mnie to i szybko stworzyłem tytuł EP. Muzyka jest dla mnie absolutną abstrakcją i przerasta logikę, nikt nie wie, nie rozumie, czym jest muzyka. Ten tytuł jest ze mną od lat. Kiedy komponowałem płytę, nie miałem żadnego przygotowania teoretycznego, kierowałem się wewnętrznym poczuciem harmonii. Dla mnie to niesamowite, niepojęte i absurdalne zarazem. Jeśli chodzi o okładkę, to jest to molo w Sopocie. Fotografia powstała podczas zimy, a te rozmazane postacie na pierwszym planie to łabędzie. To zdjęcie zawiera wszystko co uwielbiam. Jest nieprzetworzone w żaden sposób, zawiera bardzo oczywistą sytuację a jednocześnie wywołuje u mnie nieokreślone skojarzenia. Tak jak płyta.

Z jednej strony fascynacja Bankei, z drugiej zaś, jak kiedyś przeczytałem w „Ślizgu”, Bukowskim – artystą tak genialnym, jak nihilistycznym i obrazoburczym. Jednak w moim odczuciu w Twojej muzyce nie sposób odnaleźć elementów żadnego z tych światów. Co zatem jest największym źródłem Twojej inspiracji, która napędza Twoją muzykę? I tak na marginesie, do którego z nich jest jest Ci bliżej?

Obie te osobowości miały na mnie wpływ. Myślę, że na „Pewne Sekwencje” byłem najbliżej bycia „Bukowskim samplera”. Ten pisarz mnie kompletnie zepsuł. Nie jestem w stanie przebrnąć przez książki innych pisarzy po Bukowskim, brakuje mi lekkości i prostoty – czystego geniuszu. Wpływ Bankei, tego rodzaju metafizyki, jest na poziomie osobowości. Szczerze mówiąc, od kilku lat praktycznie nie słucham muzyki, a już na pewno w celu inspirowania się. Muzyka mnie po prostu nudzi, mam wrażenie, że dany pomysł na utwór jest wałkowany przez tysiące epigonów, co daje w rezultacie zalew przeciętnej lub słabej muzyki. Zdaje sobie sprawę, że brzmi to jakbym był nie wiadomo jak zarozumiały, ale moim zdaniem ma to inne podłoże. Niestety, po tylu latach tworzenia i przede wszystkim miksowania muzyki, kiedy słyszę dany utwór i domyślam się jak został zrobiony, to tracę nim zainteresowanie. Oczekuje świeżości i elementu zaskoczenia i nie musi to być nie wiadomo co, czasami może to być kontekst w jakim użyta jest gitara, akordeon czy sampel.

Analog, lampa.. Jak mi wiadomo, jesteś zagorzałym zwolennikiem analogowej produkcji i ciepłego dźwięku. Obecnie w coraz większą siłę rośnie muzyka „abletonowa”, wręcz do przesady kieszonkowa i casualowa. Czy kiedykolwiek zainteresowałeś się możliwościami Abletona, który jak by na to nie spojrzeć, rozwija scenę muzyki elektronicznej?

Oczywiście. Z cyfrą jest jeden problem, który dokładnie obrazuje moja przygoda z Abletonem. Ściągnąłem demo i zacząłem poznawać program. Po niedługim czasie uznałem, że to niewiarygodna technologia. Zacząłem opowiadać o tym znajomym, jakbym wrócił z dwunastogodzinnej imprezy Amwaya, ale dwa dni później mój entuzjazm minął. Cyfra mnóstwo obiecuje, ale jest wyłącznie imitacją rozwiązań analogowych. Może i fajnie jest mieć pod ręką tysiące brzmień, dziesiątki emulacji klasycznego sprzętu, ale prawda jest taka, że więcej można osiągnąć w zakresie kreatywności i jakości mając prosty sampler i dobry, analogowy equalizer. Jest też tak, że pracując z analogiem, efekt który chcesz osiągnąć jest dosłownie w zasięgu ręki i jednego ruchu. Kiedy używałem equalizera cyfrowego zaczynałem myśleć czy może podbić 400 Hz o 2.3 dB czy o 2.5 dB. To absurd, za duża precyzja. To jak w kuchni, zamiast dwóch dobrych noży, mieć ich 200. Uwielbiam cyfrę za to, co zrobiła w dziedzinie edycji, montażu dźwięku, ale przez trzydzieści lat rozwoju nadal nie jest w stanie doścignąć urządzeń analogowych pod względem brzmienia. Temat jest ciekawy i wielowątkowy. Muzyka tworzona na komputerach nie brzmi, nie pokrywa częstotliwości dźwięku analogowego i jednocześnie nie jest kompatybilna z naszym „analogowym” słuchem. Nie bez przyczyny jedyny zakres, gdzie cyfra ma sens to przester, kiedy tak naprawdę jest już wszystko jedno. Na tym bazuje współczesna, komputerowa elektronika. Podobnie jest ze zdjęciami. Cyfrowe aparaty nie widzą bieli, powietrza i głębi, chociaż kosztują kosmiczne pieniądze i mają niesamowicie zaawansowane chipy. Rzeczywistość jest analogowa. Metoda jej rejestracji też taka powinna być.

Nowe Nagrania to nowe wydawnictwo, o którym jak dotąd nie wiele wiadomo. Jakie masz dalsze plany w związku z jego funkcjonowaniem i jaką muzykę będzie sygnowało jego logo?

To, o czym mogę zapewnić to, że Nowe Nagrania zawsze będą wydawać premierowy materiał i zawsze będą stawiać na jakość samego nagrania. Chciałbym wydawać muzykę, która będzie doskonale nagrana i nie będzie tam wypełniaczy. Chce wydawać płyty, które warto mieć, do których się wraca. Myślę, że trzy pozycje w roku, to będzie bardzo duży wysiłek.

Śledzisz polską scenę muzyczną? Jest ktoś, kogo szczególnie widziałbyś w Nowe Nagrania?

Niestety, kompletnie nie. Poza rzeczami, nad którymi pracuje w swoim studiu jako realizator, nie mam czasu na słuchanie nowej muzyki. Gatunkowo nie widzę żadnych barier, nie zależy mi też na wydawaniu przyzwoitych tytułów dla zachowania płynności wydawniczej. Jeśli kogoś wydam to chcę, żeby było to zaskoczenie. Coś świeżego i odważnego.

„…dokonałem komisyjnego zniszczenia nagrań z ostatnich trzech lat, archiwa płonęły, były miażdżone, wystrzeliwane w powietrze oraz gotowane.” – to Twoje słowa sprzed wydania „Pewnych Sekwencji”. Z perspektywy czasu nie żałujesz zamachu na owoce Twojej paroletniej twórczości?

Nie, zupełnie. To była dobra decyzja. Dobra decyzja to taka, której nie żałujesz. To jedna z nich. Nie kojarzę zbyt wielu płyt, a uczciwie mówiąc prawie wcale, które mogę puścić od początku do końca i uznać, że cały czas mam do czynienia z pełnowartościowym materiałem. Jest takich płyt może kilka. Koncert może się nie udać, może wypaść lepiej lub gorzej, ale nad płytą można naprawdę zapanować. Konsekwencją tego podejścia jest takie mało rynkowe działanie jak moje. Głupio bym się czuł wypuszczając utwory, które mi się nie podobają lub przestały mi się podobać tylko po to, żeby wydłużyć album.

Co było głównym czynnikiem, który tak oddalił Cię od dźwięków z albumów, z jakimi jesteś najbardziej kojarzony – „Muzyka Klasyczna” z Pezetem czy „Światła Miasta” z Grammatikiem? Masz nadal kontakt z chłopakami?

Artyści, z którymi nagrywałem tak jak Grammatik kontynuowali brzmienie, które stworzyłem, co mnie nie interesowało lub radykalnie się od niego odcinali, jak Pezet, w czym również nie mógłbym wziąć udziału. Z artystami hip-hopowymi współpracuje nieprzerwanie w zakresie miksu i masteringu. To, że muzycznie interesują mnie od dawna inne rozwiązania, ma wyłącznie związek z tym, że taką mam naturę, a nie wynika z rozczarowania danym gatunkiem. Wszyscy, którzy mnie znają wiedzą, że nigdy nie bylem hip-hopowcem. Ta muzyka fascynowała mnie przez jakiś okres życia i dalej mam do niej duży szacunek, ale dziś już myślę, że nie jest kontrowersyjną teza jaką głosiłem chyba z sześć czy siedem lat temu, że hip-hop przestał się rozwijać jako gatunek. Najlepsze płyty hip hopowe powstały przed 2002 czy 2003 rokiem, nie po.

Zbliża się koniec roku, czas podsumowań, gdybyś miał wytypować jeden krążek, który uczynił największe spustoszenie w Twojej głowie, byłby to album…

Niestety, nic mnie nie olśniło w 2010r. Era genialnych albumów chyba już minęła. Liczą się pojedyncze utwory, które odniosły sukces. Mody zmieniają się za szybko, żeby dany artysta mógł w konkretnych ramach stworzyć poważne dzieło.

Parę słów na zakończenie dla czytelników NM?

Może wśród czytelników są młodzi twórcy, którzy widzieliby się w katalogu Nowe Nagrania. Zachęcam do kontaktu i dziękuję za wywiad.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
10
10
13 lat temu

b fajny i ciekawy wywiad z ciekawym tworca,ktory
MA cos do powiedzenia.apropo bukowskiego – mialem tak samo dopoki nie odkrylem henrego millera – porownywany czesto z bukowskim,jednak skala pisarstwa nieporownywalna,bukowski staje sie nudny/powtarzalny/przewidywalny bardzo szybko i rzadko dotyka naprawde istotnych spraw,miller za to potrafi wystrzelic w kosmos,doslownie…po przeczytaniu wszystkiego co napisal temat ksiazek uwazam za wyczerpany w sumie.polecam zaczac od sexus/nexus/plexus,pozniej zwrotniki.

Polecamy