Wpisz i kliknij enter

Soap and Skin – Lovetune For Vacuum


Neoklasyczne pianino nawiązujące do akwatycznego sztafażu Debussyego. Szorstka elektronika ukazująca jak będzie wyglądał Hood pod wpływem redukcyjnej kobiecej ręki (ich „Winter Hits Hard” to jej „Cry Wolf”). Gęste lo-fi cytujące stereotypy skandynawskiego grania. Barokowy pop z całą masywnością i kiczem grozy. Emo-przygoda nawiedzonej nastolatki, która złożyła papiery na ASP tuż przed tym, jak nauczyciel plastyki okazał się jednak być żonaty. Na jednym krańcu średnicy tego kręgu znajduje się wymagający eksperyment zdolny manipulować przebiegiem odbioru, na drugim młodzieńcza zapobiegawczość: ochota na bunt i bezkompromisowość przy jednoczesnej żądzy podobania się i włączenia do Hogwartu.

Prowokacyjne stwierdzenie, że mamy do czynienia z Masłowską ambientu zawiera w sobie 95% prowokacji. To raczej intuicyjne nawiązanie do konfuzji kreowanej przez Gombrowicza nawracaniem kolejnymi zdaniami do wcześniejszych, aby wyjaśnić następne. Brakuje jednak czyhającej za każdym rogiem niszczącej świadomości zabiegów.
Plaschg udowadnia na przestrzeni płyty wielokrotnie, że jest osłuchana i oczytana ponad swój wiek, ale nie jest w stanie precyzyjnie kontrolować obranego tworzywa. Większość utworów trzyma wysoką średnią, tworząc zbiór skonsolidowanych, równych manifestów chęci i umiejętności grania. Treściowo jednak, kompromis między delikatnością, patosem i gruntowaniem własnej kobiecości skazuje na jednoznaczne skojarzenia z filmami Holland, łagodnie prószącym śnieżkiem i „Ofelią” Millaisa. Brak dystansu do własnego dzieła, skreśla opcję podróży w stronę sąsiedniej, wiktoriańskiej groteski, która mogłaby przydać temu ze wszech miar poważnemu albumowi akcent ironiczny (wanted: Baby Dee).

Jedną z niewielu trwalszych niespodzianek jest „DDMMYYYY” – gorączka laptopa wyraźnie kontrastuje z pozostałymi, filigranowymi, ciągami pianina. Także „Thanatos” i jego mosiężne organy odciągają od reszty materiału. Oba kawałki prezentują realne emo: kinderwelschmerz + zjednujące naiwnością przekonanie o własnej wyjątkowości. Emocje wyraźnie jednak przygasają przy pełnej koncentracji, obnażając brak charakteru, płynący nie tyle z oczu, co z ubrań.
Słuchane podczas zimowego spaceru „Lovetune For Vacuum” mają dużo do powiedzenia i najmniej ważnym tematem jest uściślanie kierunku: Eluvium czy The Bird And the Bee. To rzeczy najbardziej nabyte, te, które Anja podkreśla jako materiał do korespondencji ze słuchaczem, rażą najbardziej. Zostały przez nią, jak się wydaje, wybrane tak, aby nie pozostawić miejsca na możliwość zanegowania jej niesamowitego gustu. Pozytywny aspekt jest taki, że poszerzenie o Anję listy młodocianych ekspertów od wszystkiego potwierdza zarysowywanie się estetyki avant-teen.

Ledwo przekroczywszy pełnoletniość Anja próbuje podsumować swoje dziecięce strachy, ale nie stać ją jeszcze na analizę głębszą niż prowokacyjnie anatomiczne metafory przy nużącym folkowym podkładzie („Spiracle”), zachowującym oczywiście antyczne wzorce co do następstwa akordów i konfiguracji Visty. „LFV” to wykoncypowany, autoerotyczny album, który zwiedza się w przekornym, gotowym do złośliwostek, namaszczeniu. Skomplikowanie i mnogość odniesień budzą początkowe zainteresowanie, a formalne piękno opóźnia rosnącą świadomość obcowania z cytatami, a nie pełnym dziełem, którego można było się spodziewać.
Łatwo odtworzyć sobie to rozczarowanie: wyobraźcie sobie, że przychodzicie niezapowiedziani do bliskiej osoby i okazuje się, że tym razem na półkach nie stoją książki i płyty, które wy też kochacie. Nie zdążyła ich wystawić na przód. Licząc, że później oczaruje was samą sobą, póki co obstawiała umiejętność odbijania waszych projekcji. Widzę na półce Anji Coelho skrzętnie skrytego za „Panem Tadeuszem” i wyrokiem jest praca na moje zaufanie.
2009







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Caith Sith
Caith Sith
14 lat temu

nie będę porównywał kto zrobił to lepiej , albo która płyta jest lepsza albo ze to nic oryginalnego bo 100 artystów robiło to przed nią, bo to nie wyścigi po gwiazdkiw recenzjach ani w rankingach sprzedaży. Może płyta jest za bardzo EMO, ale ja ją kupuje i jak dla mnie jest szczera i genialna

RaOl
RaOl
14 lat temu

Hehe, fajna recenzja. Niesamowicie mi się podoba tak kreatywne używanie gramatyki języka polskiego. Zwłaszcza, gdy autor pozuje na oczytanego – zna przecież „Pana Tadeusza”! 🙂

Piotrek
Piotrek
15 lat temu

przerażająco nudna płyta

F.
F.
15 lat temu

Nowa Nadler idealny środek skali, na 2-3 sesje dla mnie. Przy czym Songs III: Bird on the Water > Little Hells. Ostatnio natknąłem się na Beasts of Seasons Laury Gibson i uważam, że póki co, w okołofolkowych klimatach, nic jej w tym roku nie przebija. Bardzo absorbująca rzecz, polecam. Piona.

m.on
m.on
15 lat temu

O, akurat miałam ochotę na coś z pianinem w tle…Warstwa muzyczna ciekawa, jednak jeśli chodzi o wokal to mam cały czas w głowie Marissę Nadler (btw, znasz ostatnią płytę?) i jakoś mi nie podchodzi, może za jakiś czas wrócę.

iaikO
iaikO
15 lat temu

świetny tekst, aż oko sie cieszy! dawno nie było tak dobrej recenzji. fajnie, że panowie szałasek i tkacz ida w jakość a nie w ilość.

F.
F.
15 lat temu

1) Ubrania rzecz nabyta; inspiracje, gust, moda – też; z takich nabytych, pokazowych elementów płynie pretensjonalność tej płyty; z oczami jest odwrotnie – rodzisz się z nimi, są naturalne – z tego typu nielicznych motywów czerpię pozytywne doznania z LfV i sądzę, że powinno ich być więcej, chociażby ze względu na wiek laski, który każe oczekiwać więcej otwartości, szczerości, 2) avant-teen tak prototypowo użyłem, bo powoli, przynajmniej w moich oczach, krystalizuje się spora grupa bardzo młodych twórców próbujących nawiązywać do awangardy czy neoklasyki (stereotypowo rezerwowanych poprzez swoje wyrafinowanie dla starszych graczy). Avant w sensie – nieoczekiwanie kontrastowanie klasycznych wzorców z eksperymentalną nowością, popem może. No i rzeczywiście: anyway, ciekawe, w którą stronę pójdzie. Elo!

mallemma
mallemma
15 lat temu

brak charakteru płynący z ubrań. – stawiam przy tym zdaniu jeden wielki znak zapytania. Chyba też nieco na wyrost muzykę plaschg określa się mianem avant czy nawet avant-teen, co prawda słuchałam jedynie próbek i nie mam najmniejszej ochoty na więcej.

paide
paide
15 lat temu

Damn right! Ja również dałem się uwieść tą dojrzałością, która stopniowo i coraz wyraźniej zaczynała wybrzmiewać jakimś przerysowaniem, kukiełką formalnej struktury. Anyway… na pewno siegnę po następną płytę Plaschg choćby dla zaspokojenia ciekawości jak odrobiła lekcje po debiucie.

Polecamy